Rafał Jankowski

Founder & Co-owner

Rafał Jankowski

Jak (nie)zarządzać klubem sportowym – czyli 17 sposobów na zrujnowanie klubu

Ten wpis jest dla właścicieli klubów sportowych, zarządów, ich rad nadzorczych oraz dla (nie)zwykłego kibica, który bardzo często widzi tylko to, co na boisku i nie wie, bo nie musi wiedzieć, z czym wiąże się zarządzanie klubem sportowym.

Będzie konkretnie, sarkastycznie, dosadnie i… czasami prawdziwie. I uprzedzając opinie wszelkiej maści złośliwców czy piewców teorii spiskowych – to raczej niezamknięty katalog błędów zarządzających polskim sportem. I tak go należy potraktować, wyciągając z niego wnioski dla siebie i dopisując swoje spostrzeżenia na ten temat. A to wszystko dla dobra polskich klubów sportowych.
 

A zatem: jeżeli jesteś właścicielem klubu sportowego, jego prezesem lub zasiadasz w radzie nadzorczej to:

 

Nie dotrzymuj słowa danego zawodnikom, sztabowi, trenerowi…

Masz kogoś na pokładzie, kto wierzy, że dotrzymasz obietnic? Czas go rozczarować! Płać zawodnikom z opóźnieniem, trenerowi obiecuj wzmocnienia, a potem ściągnij kogoś z ósmej ligi. Przecież to sport, a sport uczy życia – czyli tego, że świat jest brutalny. Taką lekcję zapamiętają na długo! A to, że twoje słowo nic nie znaczy i lubisz robić z gęby przysłowiową cholewę nie rozniesie się w środowisku sportowym. A nawet jak się rozniesie, to za chwilę wszyscy zapomną i będziemy robić biznes jak zwykle.
 

Nie bądź uczciwy w stosunku do agentów piłkarzy, wioślarzy, bokserów, żużlowców, siatkarzy, koszykarzy czy innych karateków

Bądź królem cwaniaków w swojej dyscyplinie. Oszukuj i rób w konia wszystkich agentów i ich zawodników. Traktuj ich jak naiwnych turystów na Krupówkach. Umawiaj się na jedno, a w umowie wpisuj co innego, obiecuj podpisanie kontraktu, a w ostatniej chwili się wycofaj zostawiając zawodnika na lodzie, a przed podpisaniem kontraktu zmień zapisy lub wstaw te bardziej korzystne dla ciebie, z nadzieją, że druga strona nie przeczyta po raz kolejny umowy przed podpisaniem. A jak nie przeczyta – jej problem! A że w przyszłości nikt nie będzie chciał z tobą pracować? Błagam, kto by się tym przejmował? Najwyżej zatrudnisz kuzyna wujka, który „zna się na piłce”.
 

Nie używaj narzędzi typu budżet, prognoza cashflow, wskaźniki finansowe czy operacyjne

Budżety? Prognozy? Wskaźniki? Excel to narzędzie dla frajerów. Liczby są dla księgowych, a nie dla wizjonerów takich jak ty! Pieniądze wydaje się na bieżąco – szczególnie, kiedy ktoś rzuci hasło „nowy skrzydłowy z Brazylii”. A jak kasa się skończy, zawsze można poskarżyć się, że „miasto nie pomaga” lub “sponsor miał dać a nie dał”.
 

Nie rób mapowania procesów w klubie

Mapowanie procesów? Kto to widział w sporcie! Naprawdę zamierzasz analizować, kto co robi w twoim klubie? Po co? W końcu chaos w administracji to znak rozpoznawczy wielu polskich organizacji sportowych. Wszyscy robią wszystko i nikt nie robi nic – to idealny przepis na atmosferę, która rozgrzewa! Przecież efektywność działania twoich zespołów nie ma znaczenia. To, że masz za dużo osób np. w dziale administracji, bo wykonują pracę, którą już dawno można było zautomatyzować, przecież w żaden sposób nie przekłada się na finanse, prawda! A że kasa ucieka na niepotrzebne etaty? Oj tam, pieniądze zawsze można wyrwać od miasta albo kolejnej spółki skarbu państwa.
 
A to jak działa zaplecze klubu nie ma żadnego przełożenia na wyniki sportowe!
 

Nie mierz efektywności działań marketingowych, nie pilnuj, aby koszty sztabu i zawodników nie przekroczyły 65-70% budżetu i nie rób minimum 10% buforu finansowego

Ktoś wścibski chciałby sprawdzać, czy twoje reklamy mają sens i przynoszą wymierny efekt finansowy? Żenujące! Najważniejsze, żeby logo klubu było na banerze. Marketing to nie inwestycja, tylko wydatek. Każdy wie, że kibice i tak przyjdą, bo nie mają nic lepszego do roboty w sobotnie popołudnie, a sponsorzy i tak zapłacą, bo gdzie spędzą fajnie czas jak nie w skyboxie na hali czy stadionie przy suto zastawionych stołach i na zakrapianych imprezach.
 
Wynagrodzenia zawodników i sztabu? Dawaj wszystkim ile chcą! Chcesz zatrzymać najlepszych zawodników? Nie żałuj pieniędzy – przecież budżet klubu to studnia bez dna. Administracja? Może poczekać na wypłaty, bo to przecież tylko dodatek. Najlepiej niech przychodzą do pracy z pasji. Zresztą, po co ci w ogóle budżet na coś innego niż pensje dla „gwiazd”? Bufor na nieprzewidziane wydatki czy dodatkowe transfery? To tylko dla miękiszonów bez jaj. Bo jak trzeba będzie to się złoży obietnice bez pokrycia, załatwi od zaprzyjaźnionego prezydenta miasta, a jak nie będzie chciał dać, to w się prasie wywrze presję, że nie chce dać na rozrywkę dla mieszkańców. Szczególnie kiedy za pasem są jakieś wybory samorządowe.

 

Nie bądź transparentny w stosunku do sponsorów

Najlepiej podpisuj z wybranymi sponsorami asymetryczne, co do korzyści, umowy sponsorskie, w których za przysłowiowe grosze, ów sponsor, który przez przypadek jest znajomym przysłowiowego królika (i tu szanowny czytelniku wstaw co uznasz za stosowne: prezesa klubu, lokalnego polityka, kumpla prezesa państwowej spółki, która sponsoruje klub itd.) uzyskuje wielomilionowy lub przynajmniej kilkusettysięczny ekwiwalent reklamowy. Takie działanie jest przecież ok, a reszta sponsorów się o tym nie dowie i dalej będą robić za jeleni, którzy za uzyskanie podobnych wartości płacą jednak znacznie więcej.
 

Nie buduj zdywersyfikowanej piramidy sponsorskiej

Piramida sponsorskich zależności? A po co, skoro masz jednego wielkiego sponsora? Postaw wszystko na jedną kartę! Najlepiej zaprzyjaźnioną spółkę państwową. A jak się wycofa, to zawsze możesz płakać w mediach, jak bardzo „lokalny sport jest niedofinansowany”. Dywersyfikacja sponsorów to wymysł ludzi, którzy boją się ryzyka. Ty jesteś przecież urodzonym hazardzistą i na dodatek zwycięzcą!

 

Nie myśl o tym, jak kreatywnie rozwijać finansowanie klubu

reatywność w finansach? A po co? Klub sportowy to przecież nie start-up, tylko klasyczny model biznesowy z epoki kamienia łupanego. Przyjmujesz pieniądze od miasta, może jakiś sponsor rzuci parę złotych, sprzedajesz bilety – i voila, budżet gotowy. Po co cokolwiek zmieniać? Przecież „zawsze tak było” i jakoś się kręciło!
 
Organizowanie turniejów pokazowych? Wynajmowanie obiektów na eventy? Crowdfunding? Proszę cię, kto miałby na to czas? Przecież to wymagałoby myślenia, planowania i… pracy! A ty jako prezes masz ważniejsze sprawy na głowie, jak na przykład wybór nowego koloru garnituru na kolejną konferencję prasową.
 
E-sport? Tokeny kibiców? Własny fundusz VC? O nie, to już brzmi jak jakieś czary-mary z internetu. Lepiej pozostać przy sprawdzonych metodach, jak na przykład sprzedawanie kalendarzy z drużyną. Kibice i tak kupią, bo co innego mają zrobić? A że świat idzie naprzód, a inne kluby szukają nowoczesnych źródeł dochodów? Niech sobie szukają, ty nie zamierzasz się z nimi ścigać. Niech wiedzą, że w twoim klubie ceni się tradycję!
 
A co z grantami i dotacjami? Owszem, to fajna opcja, ale po co w ogóle się w to angażować? Formularze są skomplikowane, a wymagania zbyt wysokie – poza tym, jakbyś miał tłumaczyć, na co wydajesz te pieniądze, to cała zabawa by się skończyła. Przecież nikt nie lubi się rozliczać!
 
No i ten crowdfunding kibicowski… Wyobraź sobie, że musisz prosić kibiców o wsparcie. Jakie to żałosne! Przecież kibice są po to, żeby krzyczeć na trybunach, a nie rzucać groszem na rozwój klubu. Nawet gdybyś ich przekonał, to przecież nie chciałbyś tłumaczyć, dlaczego zebrałeś 50 tysięcy, a dziwnym trafem 40 z nich zniknęło na „nieprzewidziane wydatki administracyjne”.
 
I na koniec – kto by pomyślał o budowaniu długofalowej strategii finansowej? Przecież wystarczy, że co roku jakoś organizujesz te same wpływy, a reszta się „dopasuje”. A jak wypadnie dziura w budżecie, zawsze można powiedzieć, że „to trudny rok dla całej branży sportowej”. Nikt się nie zorientuje, że trudny jest tylko dla ciebie, bo nie umiesz myśleć poza schematami.
 
Generalnie kreatywność w finansowaniu to strata czasu. Jeśli kibice chcą lepszego klubu, niech po prostu kupią więcej biletów i koszulek. A ty? Ty lepiej trzymaj się tego, co znasz – wyciągania ręki po kolejną miejską dotację. W końcu w tym jesteś naprawdę dobry!

 

Nie dbaj o pracowników administracyjnych klubu, nie doceniaj ich i myśl, że bez nich ten klub przecież i tak osiągnąłby sukces.

Pracownicy administracyjni? Serio? Przecież to tylko ludzie od papierków, kawy i zamawiania papieru toaletowego do biura. Czy oni kiedyś strzelili gola? Czy to oni stoją na bramce, ratując drużynę w ostatnich sekundach meczu? Nie. Więc po co ich doceniać?
Zresztą, każdy wie, że praca administracji jest w 100% zbędna – klub sam się prowadzi, faktury same się płacą, a licencje i pozwolenia załatwiają się przez cudowną interwencję sił wyższych.
 
Podwyżki? O nie, nie ma mowy. Jeśli już, to możesz im rzucić kupon na 10% zniżki do lokalnego fast foodu – żeby wiedzieli, że ich wkład w rozwój klubu jest jakoś zauważany. A najlepiej jeszcze przypomnij im, że pracują w klubie sportowym, więc to dla nich zaszczyt i powinni płacić tobie za możliwość wypełniania Excela w tak prestiżowej organizacji.
 
A integracja zespołu? Zbędna fanaberia. Przecież ludzie od administracji powinni integrować się sami, najlepiej w kolejce po wypłatę.
 
Szkolenia? Zabawne! Niech oglądają darmowe tutoriale na YouTube – przecież każdy może w pięć minut zostać specjalistą od marketingu, księgowości i zarządzania w sporcie.
A co, jeśli ci „niedoceniani” mają czelność odejść z pracy? Cudownie! Na ich miejsce znajdziesz kogoś młodszego, tańszego i z mniejszym poczuciem własnej wartości. Po co ci ktoś, kto zna specyfikę klubu, rozumie jego potrzeby i potrafi zarządzać jego zapleczem? Takie kompetencje tylko by cię przytłoczyły. Lepiej, żeby w zespole byli ludzie, którzy patrzą ci w oczy z lękiem, że mogą stracić pracę za byle co.
 
I pamiętaj – jeśli już musisz podziękować swoim pracownikom za ciężką pracę, zrób to w sposób jak najbardziej enigmatyczny. Może jakaś lakoniczna wiadomość w mailu: „Dzięki za ostatni kwartał. Czekam na więcej” – i gotowe. Niech wiedzą, że każdy dzień w pracy to test ich wytrzymałości i lojalności wobec ciebie. W końcu nie oni cię zatrudnili, prawda? To ty jesteś ich bossem. A jak będą zbyt mocno narzekać, przypomnij im, że pracują w sporcie, więc mają obowiązek kochać swoją pracę, a nie ją doceniać.
 
Generalnie traktuj administrację jak tapetę – niby jest, niby coś robi, ale kto by się tym przejmował, skoro ściana stoi sama z siebie?
 

Nie bądź cierpliwy w stosunku do sztabu trenerskiego

A już na pewno wywal trenera po 3 porażkach z rzędu, bo gość z pewnością trzepie kasę za nic, a na dodatek nie realizuje długoterminowej strategii klubu, której – tylko przez przypadek – nie zna nawet prezes klubu, bo jest tak zajęty kreatywnym opróżnianiem klubowej kasy poprzez fikcyjne umowy i lewe faktury, że nie miał czasu zapoznać się ze strategią klubu.
 
Ale przy tym wszystkim nie zapomnij podpowiadać trenerowi jaki skład ma wystawić w najbliższym meczu, a jak nie idzie na boisku, to wpadnij w przerwie do szatni, rzuć kilkoma ku…ami i licz na to, że nie wzbudzisz politowania swoim zachowaniem, a szacunek zawodników do ciebie poszybuje niczym Adam Małysz na skoczni.
 

Nie przygotowuj długoterminowej strategii rozwoju klubu

Szczególnie kiedy jesteś malowanym prezesem, wstawionym na to stanowisko dzięki układom politycznym albo sponsorowanym głównie z pieniędzy miasta lub spółki skarbu państwa, bo przecież i tak nie znasz, przysłowiowego “dnia i godziny” i nie wiesz kiedy cię wywalą. A przecież nie będziesz robił dobrego gruntu następcom – tylko po to, aby mieli lepiej lub na twojej ciężkiej pracy odtrąbili swój sukces. Szczególnie kiedy są z innej opcji politycznej!!! A fuj! W życiu!!!!
 

Nie rozwijaj młodzieży i nie stawiaj na nią.

Niech się gówniarze rozwijają sami albo niech zadbają o to ich leniwi starzy. Przecież jako klub sportowy ulokowany w jakieś społeczności lokalnej nie masz wobec niej żadnych obowiązków. Szczególnie jeśli mało licznie uczęszcza ona na mecze i za mało kupuje gadżetów klubowych. Bo marna sprzedaż to przecież ich wina.
 

Nie organizuj uczciwych i transparentnych konkursów na stanowisko zarządu w klubie jeśli jesteś miastem-właścicielem

Transparentność? Uczciwość? Czyżby ktoś tu chciał zniszczyć piękną tradycję układów i kolesiostwa? Konkursy na stanowisko zarządu to tylko formalność – przecież każdy wie, że najlepszym kandydatem jest zawsze znajomy znajomego, który „coś tam wie o piłce”. Bo czy jest coś bardziej potrzebnego na fotelu prezesa niż miłość do sportu, najlepiej wsparta solidnym zapleczem politycznym?
 
Po co tracić czas na otwarte rekrutacje, kiedy wystarczy zadzwonić do „swoich ludzi” i ustalić, kto ma wygrać? A że brakuje kompetencji? Kogo to obchodzi! Zarządzanie klubem to przecież żadna filozofia. Jak coś pójdzie źle, zawsze można zwalić winę na poprzednika albo na „zastaną sytuację finansową”.
 
Ale uwaga, sztuka ustawiania konkursów wymaga finezji! Na przykład, żeby wszystko wyglądało elegancko, w ogłoszeniu wpisz wymagania tak absurdalne, że nikt spoza twojego kręgu nie ma szans ich spełnić. „Minimum 20 lat doświadczenia w zarządzaniu drużyną curlingową na poziomie międzynarodowym” albo „doskonała znajomość kaszubskiego” – idealne kryteria! Twojemu kandydatowi zawsze możesz „pomóc” spełnić je w papierach.
 
A może jednak ktoś spoza układu odważy się zgłosić? Nie panikuj! Komisja konkursowa jest twoją bronią. Wystarczy odpowiednio ustawić jej skład – najlepiej złożony z twoich ludzi – i upewnić się, że zadadzą pytania typu: „Ile dokładnie waży piłka w piłce ręcznej na poziomie juniorskim?”. Kto nie wie, odpada! Twój kandydat oczywiście zna odpowiedź, bo miał wcześniej przesłany zestaw pytań.
 
Jeśli ktoś zacznie się czepiać braku transparentności, masz kilka gotowych wymówek. Na przykład: „zarząd klubu to specyficzna rola, wymagająca wyjątkowego zaufania” albo „wybraliśmy kandydata, który najlepiej rozumie lokalny kontekst”. A jeśli krytyka nie ustaje, zawsze można rzucić, że „decyzja była trudna, ale zgodna z interesem klubu”. Kto odważy się podważyć interes klubu?!
 
Uczciwe konkursy to dla naiwniaków. Prawdziwy profesjonalista wie, że zarządzanie klubem sportowym to gra, w której najważniejsze są odpowiednie znajomości, a nie CV. Niech twoi ludzie wiedzą, że w tej grze zawsze wygrywa „swojak”. Bo przecież sukces klubu zależy nie od kompetencji, tylko od tego, kto siedzi w loży VIP!
 

Nie zabieraj z klubowej puli biletów vipowskim mniej niż 50 biletów dla swoich znajomych i znajomych znajomych.

Po co je sprzedawać lub zapraszać potencjalnych nowych, ważnych lub strategicznych sponsorów i zachęcać do wsparcia klubu.
 
Bilety VIP to przecież twoja święta własność! Ktoś powiedział, że są dla sponsorów, lokalnych władz czy ludzi, którzy realnie wspierają klub? Co za bzdura! To twoje magiczne przepustki do świata układów, przysług i obślinionych uścisków dłoni z ludźmi, którzy „mogą coś załatwić”. A co z faktem, że bilety te mogły być sprzedane za niezłe pieniądze? Phi! Kasa kasą, ale znajomości to waluta, której nie da się przeliczyć na złotówki.
 
Twoi znajomi to zupełnie inna liga. Kuzyn wujka, co kiedyś pożyczył ci 50 zł na benzynę? Proszę bardzo, bilet w pierwszym rzędzie! Kumple z siłowni, co ledwo kojarzą, że prowadzisz klub? Pakiet VIP z cateringiem, bo „trzeba dbać o networking”. I oczywiście koleżanka znajomego twojego znajomego, co miała „ci pomóc z wnioskiem o dotację” – dla niej loża prezydencka, żeby czuła się doceniona.
 
Można narzekać, ale przecież każdy wie, że nie ma lepszej reklamy dla klubu niż twoje selfie z VIP-ami przy kawiorze. Kibice? Niech kupują bilety na zwykłe trybuny, tam przecież atmosfera jest „najlepsza”. A jak zaczną gadać, że VIP-y świecą pustkami, to powiedz, że to „celowe ograniczenie miejsc, żeby podnieść prestiż strefy”.
 
Nie zapomnij też zabrać kilku biletów „na wszelki wypadek” – przecież nigdy nie wiesz, kiedy kolega z polityki lokalnej zadzwoni w ostatniej chwili z prośbą o wejściówkę dla „ważnej osoby”.
 
Tak prezesie: bilety VIP to twoje narzędzie władzy. Rozdawaj je hojnie, najlepiej bez żadnego planu i z rozrzutem godnym króla życia. Bo przecież co innego jest ważniejsze w klubie niż twoje szerokie grono znajomych, które po meczu poklepie cię po plecach i powie: „Stary, jesteś wielki”?
 

Nie oszczędzaj na prowizjach dla siebie za pozyskanie sponsorów.

Przecież to oczywiste, że nikt nie załatwi sponsorów tak dobrze, jak ty! Ktoś powie, że jesteś prezesem klubu i pozyskiwanie sponsorów to twoje obowiązki? Phi! Tacy ludzie nie rozumieją, że twoje zdolności negocjacyjne to złoto, a złoto musi kosztować. Jesteś jak agent piłkarski, tylko jeszcze ważniejszy – bo bez ciebie ten klub nie zobaczyłby ani złotówki. Dlatego twoja prowizja to nie żaden „dodatek”, ale sprawiedliwy hołd składany twojemu geniuszowi.
 
Niech się kibice nie dziwią, że za każdy milion od sponsora bierzesz dla siebie 10% czy 20% – przecież sukces wymaga nagrody! Sponsorowi mówiłeś, że „wspólnie budujecie przyszłość klubu”, a tak naprawdę wspólnie budujecie przyszłość twojego nowego samochodu. Bo jak nie ty, to kto? Klub dostanie pieniądze, sponsor reklamę, a ty? Ty dostaniesz swoje „zasłużone” wynagrodzenie – za trud, za stres, za poświęcenie przy podpisywaniu umów.
 
Oczywiście, najlepiej, jeśli sponsor jest twoim znajomym – wtedy można podzielić tort w duchu wzajemnego zaufania. Nieważne, że umowa jest „lekko” asymetryczna i sponsor dostaje ekwiwalent reklamowy wart pięć razy więcej niż zapłacił. Klub „jakoś sobie poradzi”, a twoje konto się uśmiechnie. Przecież za to ciężko pracowałeś: obiadki, kolacyjki, małe wakacje na koszt klubu – to wszystko w ramach „procesu negocjacyjnego”.
 
Czy ktoś zaczyna coś podejrzewać? Że może ta prowizja jest trochę za wysoka? Spokojnie, od tego są dobre wymówki! Powiedz, że „bez ciebie nie byłoby tego dealu”, że sponsor „jest bardzo wymagający” i że „musiałeś poświęcić dużo czasu, aby go przekonać”. Jak ktoś dalej marudzi, przypomnij, że w innych klubach jest jeszcze gorzej. I niech się cieszą, że w ogóle ktoś płaci.
 
A jeśli klub ledwo zipie finansowo? To już nie twoja wina! Prowizje to twoje święte prawo, a zarządzanie budżetem należy do księgowego. W końcu ktoś musi płacić za twoje codzienne poświęcenie dla tego „skarbu lokalnej społeczności”, prawda?
 
Pamiętaj, prowizja to twoja nagroda za „wizjonerskie podejście” do sponsorów. A jeśli klub upadnie? Cóż, przynajmniej odejdziesz z nowym zegarkiem, dobrym garniturem i poczuciem, że zrobiłeś wszystko, żeby zabezpieczyć… siebie.
 

Nie ograniczaj się podczas wyjazdów na turnieje, mecze wyjazdowe czy inne igrzyska.

Jesteś prezesem, wiceprezesem, członkiem rady nadzorczej czy też lokalnym politykiem powiązanym z miastem, które jest właścicielem klubu. Najdroższe hotele i restauracje Ci się po prostu należą. Przecież klubowa kasa, szczególnie kiedy jest zasilana z pieniędzy miasta lub spółki skarbu państwa, to studnia bez dna i nie potrzebuje pilnowania kosztów.
 

Nie dbaj o swój wizerunek.

Bo przecież to, że jako prezes wypadasz pijany z autokaru klubowego na meczu wyjazdowym, to nie ma żadnego znaczenia. Byleby się tylko nie połamać. Bo w hotelu czekają już panie lekkich obyczajów i trzeba dać radę! Bo jak nie ty, to kto! Ten cherlawy księgowy!!! Nie ma mowy!
 
Właścicielu, rado nadzorcza, prezesie, członku zarządu: jak los twojego klubu jest ci obojętny, liczy się tylko twój interes i to ile z klubu, którym zarządzasz wyciągniesz korzyści finansowych, biznesowych, wizerunkowych i politycznych, i mówiąc kolokwialnie, masz w pompie jego długoterminową reputację i rozwój, a barwy klubowe są dla ciebie tylko zestawieniem kilku pigmentów skleconych w jakąś całość, to rób tak jak napisałem powyżej.
 
Ale jeżeli jednak barwy klubowe, które reprezentujesz mają jakieś znaczenie i zależy ci na ich losie, to RÓB DOKŁADNIE ODWROTNIE. Wtedy jest niemal pewne, że długoterminowo osiągniesz sukces. Jakkolwiek go zdefiniujesz.
 
Sprawdź jak zadbać o stabilne finanse klubów sportowych tutaj.
 
A Ty szanowny kibicu, teraz zaopatrzony w nieco inną perspektywę, dalej dawaj z siebie wszystko. Zdzieraj gardło, podróżuj za swoją drużyną, kupuj gadżety i wspieraj swój klub jak tylko możesz. Bo co innego ci zostało kiedy jesteś freakiem i inaczej nie umiesz. Ba, nawet nie chcesz. Mimo wszystko!
 
Nie dziw się tylko, że jakaś część polskiego sportu to patologia. Bo sport rzadko przyciąga ludzi zwykłych – najczęściej są to skrajności: albo oddani barwom ludzie, którzy zrobiliby dla nich bardzo wiele albo totalne mendy i patusy, którzy sport traktują tylko jako trampolinę do umoszczenia swojego własnego gniazdka. Nie zawsze uczciwie.
 
Więcej o finansach klubów sportowych przeczytasz na naszym blogu w Praktyce.

Bezpłatna wycena